żadnym chyba miejscem we Wrocławiu nie wiąże się tyle pięknych legend, anegdot i historii, co z wrocławską Katedrą pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela i otaczającym ją Ostrowem Tumskim. I nic dziwnego, to ona właśnie stanowiła pępek dawnego Wrocławia, górujący nad niską średniowieczną zabudową miasta i widoczny w całej okolicy.
Tak wielkie przedsięwzięcie musiało trwać długo. Budowę Katedry rozpoczęto w latach 1244–1277, kiedy to Biskup Tomasz I wzniósł jej wschodnią część. Poprzedzały ją jednak 4 inne kościoły, budowane kolejno w tym samym miejscu. W chwili, gdy powstała najstarsza część Katedry, była ona pierwszą gotycką świątynią w Polsce. W XIV w. dzięki słynnemu Biskupowi Nankierowi wzniesiona została nawa główna i zakrystia. W XV w. zbudowano wieżę północną, a niemal sto lat później, po wielkim pożarze, który strawił hełm wieży, dobudowano od południa drugą, obie zaś zwieńczono nowymi hełmami. Pożary trawiły katedrę jeszcze trzykrotnie, jednak największe zniszczenia przyniósł ostatni, spowodowany przez wybuch złożonej tam amunicji pod koniec II Wojny Światowej. Katedra została wtedy zniszczona w 70%, a jej odbudowa trwała do połowy lat 70. Zdjęcia zniszczeń wojennych można zobaczyć na prawo od wejścia.
Obecnie katedra jest trójnawową bazyliką o długości 100 m. i szerokości 44,5 m. Zachodnią elewację zdobią dwie piękne, stumetrowe wieże. Również od wschodu miały powstać wysokie wieże, jednak nigdy ich nie ukończono.
Katedra może się poszczycić wieloma cennymi dziełami sztuki, wśród których na szczególną uwagę zasługuje późnogotycki tryptyk Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, przeniesiony po wojnie z kościoła ewangelickiego w Lubinie, oraz przepiękne siedemnastowieczne dębowe stalle zdobne w płaskorzeźby ilustrujące życie św. Norberta, wykonane pierwotnie dla wrocławskiego kościoła św. Wincentego na pl. Nankiera. Osobliwością katedry są też największe w Polsce organy, zbudowane z połączenia organów z Hali Stulecia i z kościoła ewangelickiego na Sępolnie. Mają 150 głosów i 5 manuałów oraz 13207 piszczałek. Warto wspomnieć również o dziewięciu kaplicach, otaczających wieńcem katedrę. Najpiękniejsze wśród nich są te położone za chórem: od południa barokowa Kaplica św. Elżbiety z lat 1682–1700, gotycka Kaplica Mariacka z lat 1354–1365, położona na osi katedry, a zatem na przedłużeniu chóru, i dlatego określana niekiedy jako mały chór, oraz od północy barokowa Kaplica Elektorska, zwana też Bożego Ciała, wybudowana w latach 1716–1724.
Katedra posiada trzy wejścia: główne, od zachodu, oraz dwa boczne, od północy i południa. Główne wejście do katedry wiedzie przez gotycki portal, ozdobiony kamiennymi rzeźbami Matki Bożej, św. Pawła i św. Grzegorza oraz figurami patronów Śląska i Czech. Na drzwiach umieszczono scenę przedstawiającą Józefa uwięzionego przez braci w studni. Poszukiwaczy wrocławskich legend zainteresują chyba jednak głównie znajdujące się po bokach wejścia dwie wytarte kamiennie rzeźby - trudno się tego domyśleć, ale jedna przedstawia lwa, druga zaś orła, dwa zwierzeta obecne w herbie miasta. Legenda głosi, że jeśli samotna kobieta chce poznać swojego przyszłego ukochanego, powinna dotknąć lwa, samotny mężczyzna zaś na odwrót.
Inna, ponura dość legenda mówi, że jeśli duchowny siadając w Katedrze znajdzie na swym krześle białą różę, w ciągu trzech dni czeka go niechybna śmierć. Podobno w XIX w. pewien młody wikary chcąc odwrócić zły los przerzucił różę na krzesło najstarszego kanonika. Nic mu to nie pomogło — trzeciego dnia dzwony katedry opłakiwały jego pogrzeb. Widmowy kondukt żałobny zwiastujący śmierć jednego z kanoników przemierza też podobno czasem nawę główną katedry w dniu patrona kapituły, św. Wincentego z Saragossy. Żyją jeszcze świadkowie, którzy zaklinają się, że feralnego 22 stycznia słyszeli dzwony, modły i śpiewy, choć kościół był pusty. Podobno zdarza się tak od dnia śmierci nieszczęsnych kochanków - Henryka i Marii, którzy odnaleźli się po latach, niestety zbyt późno. Henryk właśnie otrzymał święcenia kapłańskie. Dręczony namiętnością porwał jednak Marię z jej rodzinnego domu, uwiózł nocą do Wrocławia i postanowił ukryć w swej izdebce przy zakrystii, a rano szukać protekcji u swego wuja, kanonika Katedry. Gdy jednak młodzi weszli do kościoła, zobaczyli pochód duchów niosących trumnę, w której spoczywał sam Henryk. Nogi ugięły się pod młodzieńcem i serce pękło mu ze strachu, Maria zaś umarła z rozpaczy, widząc go martwym u swych stóp.
Nie mniej ponura historia wiąże się z zastygłą w niemym krzyku głową, która ni w pięć, ni w dziesięć wystaje z muru na rogu południowej wieży od strony Odry. Należała ona do młodego człowieka z ubogiej rodziny, który zakochał się w córce bogatego bankiera. Oczywiście ojciec odrzucił jego awanse, a żeby złagodzić odmowę, obiecał rękę córki, jeśli młodzieniec dorobi się odpowiedniego majątku. Tak też się stało — po kilku latach chłopak wrócił do Wrocławia bogaty. Bankier jednak dowiedział się, że majątek zawdzięcza rozbojowi i znów odmówił mu ręki ukochanej. Gniewny młodzian w ataku szału podłożył ogień pod dom bankiera, a następnie wdrapał się na wieżę, chcąc lepiej widzieć swe dzieło. Spotkała go jednak zasłużona kara: mury wieży zacisnęły się wokół jego szyi i pochłonęły go tak, że do dziś wystaje z nich tylko głowa z grymasem przerażenia na twarzy. Ta oto ponura legenda kryje w sobie inną, już zapomnianą – głowy lub wizerunki twarzy wmurowywano w ściany kościołów, aby chronić się przed napastującymi żywych duchami, marami i upiorami. Kogo straszył "właściciel" głowy i dlaczego, dziś już nie wiemy...
Są jednak i mniej ponure legendy związane z wrocławską katedrą. Najbardziej wzruszająca jest chyba legenda o Macieju, kulawym pomocniku Mistrza Erazma i niewielkiej rzeźbie na południowej ścianie wrocławskiej katedry. Przedstawia ona św. Wincentego z brewiarzem w lewej dłoni, i tylko jedną nogą wystającą spod szaty. Stary mistrz Erazm był sławnym w całym Wrocławiu i okolicy rzeźbiarzem. Wśród jego uczniów był jeden nie tylko szczególnie zdolny, ale pobożny i obdarzony dobrym sercem - Maciej. Cóż z tego! Inni uczniowie wytykali go palcami i drwili z niego, gdyż był kaleki, a jedną nogę miał koślawą i krótszą od drugiej. Chłopiec cierpliwie znosił śmiech i przezwiska, i wytrwale uczył się fachu. W 1470 roku był już na tyle dobry, że starzejący się mistrz postanowił zlecić mu wyrzeźbienie posągu świętego Wincentego, zamówionego przez kanonika kapituły katedralnej Jana Paszkowicza. Maciek wziął się do pracy. Przez cztery miesiące rzeźbił, poprawiał, wygładzał, aż ukończył figurę świętego do złudzenia przypominającą żywego człowieka, odzianego w habit, spod którego wystawały dwie szczególnie pięknie wyrzeźbione nogi. "Ach, gdybym miał takie nogi, nie musiałbym znosić drwin i wyzwisk!" — westchnął Maciek, po czym zmęczony położył się na swym sienniku w rogu warsztatu i usnął. Przyśnił mu się sam święty, uśmiechnięty i otoczony aureolą blasku, który pochylił się nad nim i dotknął jego nóg. Jakież było jego zdziwienie, gdy obudziwszy się zobaczył, że ma dwie zdrowe, kształtne nogi rownej długości, zaś jego rzeźba unosi się w powietrzu! W miejscu gdzie spod habitu miała wystawać noga świętego, zwisały luźno fałdy materiału, którego Maciek nie wyrzeźbił...
Piękna jest również legenda o rzeźbie Matki Boskiej z Dzieciątkiem, stojącej po drugiej stronie katedry, od północy, zaraz obok kaplicy Elektorskiej. Wykonał ją w 1854 roku Karol Steinhauser z Bremy, wzorując się na słynnym obrazie Rafaela. Z tymże posągiem związana jest niezwykła i tajemnicza historia z czasów drugiej wojny światowej. W trakcie obrony Festung Breslau Niemcy sądzili, że Rosjanie nie będą atakować cennych zabytków. Urządzili więc w gotyckich kościołach magazyny amunicji. Rosjanie mieli jednak dobrych szpiegów i szybko dowiedzieli się, że mają ostrzeliwać właśnie Ostrów. Gdy pociski trafiły w świątynię, nastąpiła seria wielkich wybuchów, a we wnętrzu rozgorzał pożar. Ściana ognia szybko dotarłaby i do niezniszczonych kaplic za głównym ołtarzem, gdyby nie zdarzyło się coś dziwnego i niewytłumaczalnego. W wyniku eksplozji z cokołu spadła rzeźba Madonny, a ogień niespodziewanie zatrzymał się kilka centymetrów od figurki i zgasł. Dzięki temu mimo ogromu zniszczeń ocalały kaplice: Elektorska, Mariacka i św. Elżbiety. Co ciekawe rzeźba pomimo eksplozji, upadku i bliskości ognia nie odniosła najmniejszego uszczerbku.
I wreszcie ostatnie podanie dotyczy umieszczonego w ołtarzu bocznym nawy głównej obrazu Matki Boskiej Sobieskiego, nazywanego powszechnie Madonną Wrocławską. Według tradycji wizerunek Madonny miał podarować papież Innocenty IX królowi Janowi III Sobieskiemu jako wyraz uznania za zwycięstwo pod Wiedniem. Prawdopodobnie jednak obraz dostał od papieża Klemensa XI królewicz Aleksander, syn Jana III. Obraz przechodził z rąk do rąk, aż trafił do miasteczka Międzylesie, gdzie stał się obiektem pielgrzymek. Dopiero w 1952 roku przeniesiono go z Międzylesia do wrocławskiej katedry, tam zaś ukoronował go Papież Jan Paweł II. Gdy byłam mała, powtarzano mi, że Madonna patrzy tylko na grzeczne dzieci, odwraca zaś wzrok od tych, które rozrabiają. Na szczęście Matka Boska Sobieskiego jest łaskawa dla urwisów i tak jak osoba wpatrzona w obiektyw aparatu fotograficznego patrzy łaskawie i bez wyjątku na każdego, kto stanie przed jej obliczem